Galicyjski kebab, czyli co…
No właśnie brak słów na określenie tego zjawiska. Pojawienie się takiego „przysmaku” w Rzeszowie chyba ostatecznie potwierdza, że Rzeszów stolicą innowacji… kulinarnych jest na pewno. Ale nie w pozytywnym znaczeniu.
Patrząc na takie – jak to w ogóle nazwać? – dziwactwa trudno oprzeć się wrażeniu, że chcemy za wszelką cenę w kwestiach kulinarnych być „miszczami” i przyciągać klientów niezwykłymi pomysłami. Tylko co ma wspólnego Galicja z kebabem? Dlaczego przyjeżdżających do Rzeszowa turystów i własnych mieszkańców odstraszamy takimi – pozostanę przy określeniu – rozpaczliwymi dziwactwami?
Dzisiaj w czasach powszechnych podróży, szukania nowych smaków, miejscowych dań i ciekawych potraw, staramy się serwować kulinaria danego regionu, terenu, te zupełnie lokalne. I to jest piękne. Dlatego każdy, kto przyjedzie właśnie w dzisiejsze Podkarpackie będzie szukał kuchni regionalnej, z jej barwami kuchni ludności, która kiedyś tu mieszkała. Sami zresztą chętnie sięgamy po smakowite różności lokalnej kuchni, wracamy do tradycyjnych potraw. Przykładem jest choćby fantastyczny odbiór Festiwalu Dziedzictwa Kresów w Baszni Dolnej, gdzie finał tego festiwalu to świetny pokaz tego co u nas można posmakować. Imprez z kulinariami jest sporo, można naprawdę poznać miejscową kuchnię, powrócić do tego, co u nas charakterystyczne, nasze, swojskie.
Więc po co „galicyjski kebab”? Nie mam oczywiście nic przeciwko, że w Rzeszowie są lokale z daniami włoskimi, kebabami i innymi ciekawymi daniami z innych stron świata. Sama do nich zaglądam i lubię posmakować ich propozycji. Ale łączenie bezmyślne Galicji – całego spektrum emocji kryjących się w tym słowie – z kebabem wydaje się zupełną pomyłką. Jak mamy młode pokolenie nauczyć cenienia tego, co stanowi nasze kulinarne dziedzictwo i odróżniania oraz szanowania tradycji kulinarnych różnych narodów, skoro w centrum miasta serwujemy im taki koszmarek. Strach pomyśleć, że możemy spotkać w kartach menu schabowego z baraniny, sernik z tuńczyka. Dość. Wystarczy, że przerobiliśmy pizzę tak, że w ogóle nie przypomina włoskiego przysmaku.
Mam nadzieję, że „galicyjski kebab” to tylko pojedynczy, przysłowiowy wypadek przy pracy związanej z zachętą klienta do odwiedzenia zresztą całkiem smacznego miejsca. Oby tylko ten jeden.
Izabela Fac, dziennikarz nie tylko kulinarny